Wielkie rzeczy czy małe radości? Co cieszy bardziej? Czego bardziej potrzebujemy? Czy warto gonić za wielkimi rzeczami czy cieszyć się z małych? I czym te „wielkie rzeczy” są?
Taki dziś jesienny, mglisty poranek, idealny na przemyślenia na temat szczęścia i radości. Oczywiście przy dobrej kawie. Dziś z cynamonem.
Piszę zainspirowana niedawnym spotkaniem ze znajomymi i opowieściami o wyjeździe na spontaniczny, tygodniowy urlop. Plaża, dobre jedzenie, świetny hotel… Wiem, chyba jestem jakaś dziwna ale nic nie poczułam słuchając tych wizji. A powinnam chyba, bo jest jesień, szaro, buro za oknem. Praca, dom, praca, dom, zajęcia dodatkowe, dom, itd…
Wiem, że odpoczynek jest ważny a wyjazdy są super. Wiem, i praktykuję. Wyjazdy są dla nas stałym punktem wakacji i ferii. I nie tylko.
Ale jednocześnie w głowie zaczęła mi kiełkować myśl, że więcej radości sprawia mi dwudniowy urlop wzięty w momencie, kiedy czuję, że muszę doładować baterie. Krótki czas, który spędzam w zależności od potrzeb, na nicnierobieniu albo na odkrywaniu wszechświata. Już na samą myśl poczułam radosną ekscytację.
W całym pędzie, w którym żyję, i dla którego nieustannie szukam równowagi, ważne dla mnie jest regularne łapanie oddechu.
Małe radości
Doceniam więc spokojny dzień w środku tygodnia, kiedy pozostali domownicy wychodzą do szkoły (i pracy), a ja naciągam dzieciom czapkę na uszy, daję całusa i zamykam za nimi drzwi. Potem robię sobie najlepszą kawę na świecie, biorę książkę, na którą mam w tym momencie ochotę i zaszywam się pod kocem. Czytam, a w tle leci Amy Winehouse.
Kocham ten czas, kiedy za oknem słoneczna jesień walczy z mroźną zimą. Przez resztki liści na drzewach przedziera się słońce, a chmury przegania wiatr. Ubieram się wtedy ciepło i idę włóczyć po miejscach, w których mnie jeszcze nie było. Doceniam światło dzienne, które chłonę wtedy na potęgę, bo jesienią i zimą na co dzień mocno odczuwam jego brak. W pracy zawsze mam go za mało, a kiedy wychodzę z pracy, jak to w listopadzie, jest już ciemno.
Cieszy mnie wtedy ciepła kawa wypita zaraz po powrocie. Radość dzieci, kiedy odkrywają, że jestem w domu a miało mnie nie być. Cieszy mnie cisza poranka (o porankach bez pośpiechu pisałam tutaj), kiedy świadomość, że tego dnia mogę robić wszystko, na co tylko przyjdzie mi ochota. Mogę iść na jogę, zrobić gorącą kąpiel w środku dnia, poczytać książkę, iść do kina albo wsiąść na rower. A czasem zawinąć się w koc i odkryć najnowszą prawdę o życiu.
Małe rzeczy, małe radości, dla mnie jednak wielkie. I bardzo ważne.
A wielkie rzeczy?
Wielkie rzeczy, wielkie sprawy, wielkie oczekiwania. Dla jednych to egzotyczna wycieczka. Dla innych zmiana pracy, otwarcie własnej firmy, zmiana partnera, czy inne wywrócenie życia do góry nogami.
Są wielkie, nie da się ukryć. Wielkie i często nieuchronne. Po prostu, życie…
Myślę sobie jednak, że dla mnie to nie te wielkie rzeczy są tymi, które dają mi szczęście. Dla mnie liczą się małe szczęścia i małe, codzienne radości. Dostrzegając to, co dobrego dzieje się na co dzień, czuję się dobrze nieco częściej.
Myślę też, że metoda małych kroków jest całkiem skuteczna. Pytając siebie czego właśnie teraz potrzebuję, mam szansę zadbać o siebie częściej niż raz na rok, jadąc gdzieś daleko, na koniec świata, żeby przeżyć coś wyjątkowego.
Kiedy czekamy bardzo długo na coś „wyjątkowego” mamy ogromne oczekiwania. Łatwo wtedy przeżyć wielkie rozczarowanie, że przecież miało być tak pięknie, tak idealnie, tak „inaczej” a jest jak zawsze…
Nie będzie inaczej jeśli pojedziemy z głową pełną stresu i napięcia oczekując, że wszystko nagle, magicznie, na te 2 tygodnie zmieni się w sielankę.
Podobnie jest ze zmianą pracy czy partnera. Jeśli się nie zastanowimy, dlaczego potrzebujemy zmiany, dlaczego coś nie działa i co można zrobić, żeby działało, to sama zmiana nie przyniesie żadnego spektakularnego efektu.
Owszem, na chwilę będzie lepiej, ale po emocjonującym początku wszystko wróci do normy. Będziemy popełniać te same błędy. Te same rzeczy zaczną uwierać.
Dobrze zmieniać to co nie działa małymi kroczkami, codziennie, po kawałku. Zmieniać nawyki, zauważać drobiazgi, zaczynać od siebie.
Może jestem niepoprawną idealistką, ale wierzę w to, że na szczęście składa się milion małych radości. I umiejętność ich dostrzegania.
Zatrzymać czas
Dla mnie te małe radości to chwile, kiedy czas się zatrzymuje. Nie myślę o niczym innym, poza tym, co własnie czuję.
To moment, kiedy dzieci wskakują na łóżko, na którym sobie spokojnie siedzę i czytam albo piszę. I mimo, że dzieci są już naprawdę duże, a ja jestem naprawdę dorosła, to śmiejemy się do łez, wygłupiamy jak szaleni a potem mocno przytulamy.
To chwile, kiedy włóczę się po miejscach, które swoim urokiem przenoszą mnie w inną rzeczywistość. Kiedy nie wiem, czy robić zdjęcia czy zastygnąć w zachwycie i chłonąć klimat.
To czas spędzony z bliską osobą, której nie widziałam kawał czasu, i z którą czas zawsze biegnie inaczej. Bliskość, która porusza najczulsze struny mojej duszy. W codziennym pędzie nie zastanawiam się nad niektórymi sprawami, a z nią owszem. Myśli podobnie, marzy podobnie, miewa podobne życiowe dylematy i spostrzeżenia. Każde spotkanie z nią sprawia, że czuję się jakbym wróciła z długiej podróży do domu…
Magiczne chwile. Warte wszystkich pieniędzy świata.
To są dla mnie te małe wielkie rzeczy, dla których warto żyć. I całe mnóstwo jeszcze drobniejszych.
A te wszystkie wielkie plany? Wielkie zmiany życiowe? Dzieją się gdzieś przy okazji…